„Każdy człowiek, nawet najskromniejszy, zostawia ślad po sobie.
Nie da się więc człowieka zamknąć w granicach jego narodzin i śmierci; jego życie zahacza o przeszłość i sięga w przyszłość…”
Antoni Kempiński
Ludzie przychodzą i odchodzą, dni mijają swoim rytmem, wspomnienia i emocje z czasem blakną, ale pozostaje pamięć. Pamięć o tych, którzy choć na chwilę zawitali do naszego życia. I zostawili w nim cząstkę siebie…
Przyszedł czas na zadumę i uczczenie pamięci o naszych koleżankach i kolegach, którzy odeszli w ostatnim czasie. Oto kilka słów od absolwentów i grona pedagogicznego o Andrzeju Kieniarskim, Annie Szczygieł, Teresie Dąbrowskiej i Mieczysławie Sochackim.
Andrzej Kieniarski
Syn Wincentego, urodził się 1 lipca 1947 roku w Chodczu koło Włocławka, zmarł 18 listopada 2020 roku. Pochodził z rodziny inteligencji pracującej. W Siedlcach ukończył Technikum Elektryczne uzyskując tytuł zawodowy technik elektroenergetyk. W 1969 roku, po złożeniu egzaminu, został absolwentem kierunku elektrycznego IV Studium Nauczycielskiego w Warszawie. Po odbyciu studiów zorganizowanych przez Warszawski Instytut Kształcenia Nauczycieli im. W. Spasowskiego Oddział Doskonalenia Nauczycieli, 15 lipca 1984 roku uzyskał dyplom ukończenia studium kwalifikacyjnego z zakresu pedagogiki specjalnej - surdopedagogiki. Dało mu to kwalifikacje do prowadzenia zajęć w szkołach i placówkach kształcenia specjalnego z dziećmi z wadą słuchu.
W ośrodku pracował jako nauczyciel od 1 września 1972 roku do czasu przejścia na emeryturę 31 sierpnia 1994 roku. Prowadził w warsztatach przewijalnię. Jak wspomina kolega po fachu, pan Andrzej Zalewski, uczył uczniów nawijania cewek i transformatorów. Za swoją pracę pedagogiczną w 1985 roku otrzymał nagrodę dyrektora ośrodka.
Z naszą młodzieżą wyjeżdżał na żagle, wyjazdy te często organizował. W placówce prowadził żeglarską drużynę harcerską. Jego znak migowy nadany przez uczniów to „Mickiewicz/ bokobrody” lub „groszek pod prawą dziurką nosa”. Znał biegle język rosyjski, lubił dobrą zabawę, miłe towarzystwo oraz miał duże poczucie humoru. Tak też został zapamiętany przez grono pedagogiczne.
Ze wspomnień…
Andrzeja pamiętam jako osobę bardzo bezpośrednią i towarzyską. Lubił tańczyć i opowiadać kawały. Do 1986/7 roku w kadrze pedagogicznej była prawie połowa panów w wieku średnim, więc przy byle okazji były imprezy z miłą atmosferą, z tańcami. Był sympatyczny, choć lubił koloryzować rzeczywistość. Lubił hodować rośliny na działce. Czekał na jubileusz 50-lecia ośrodka, aby znów spotkać się z byłymi uczniami i kolegami.
Elżbieta Weryńska-Ładna
emerytowana nauczycielka
Pana Andrzeja pamiętam z naszych ośrodkowych wigilii. Zawsze elegancki, zawsze z ciepłym słowem, zawsze obecny. W latach 70-tych uczył młodzież zawodu. Pewnie nie jedną przygodę przeżył w murach ośrodka…
Anna Stopińska
dyrektor ośrodka
Ksiądz Twardowski twierdził, że „można odejść na zawsze, by stale być blisko…”
Społeczność Przystanku Łucka pamięta.
Anna Szczygieł
Urodziła się 10 maja 1947 roku w Starym Zadybiu, urokliwej wsi w obecnym województwie lubelskim. W pobliskim Kłoczewie 24 czerwca 1967 roku ukończyła Szkołę Przysposobienia Rolniczego. W naszym ośrodku pojawiła się 17 sierpnia 1992 roku i rozpoczęła pracę jako sprzątaczka, potem pracowała jako woźna i starsza woźna. Na emeryturę przeszła 30 września 2008 roku, ale była z nami aż do 23 lutego 2017 roku. Do ostatnich dni odwiedzała koleżanki pracujące w portierni, tak bardzo polubiła ośrodek i naszą społeczność. Znak migowy Pani Ani to „mała, szczupła Ania”.
Za swoją sumienną pracę wielokrotnie była nagradzana nagrodami dyrektora ośrodka, które otrzymała w latach: 1995, 2000, 2007, 2009, 2011, 2013 i 2015. Zmarła 16 grudnia 2020 roku w Warszawie, miała 73 lata.
Pani Ania była bardzo ciepłym i dobrym człowiekiem. Życie Jej nie rozpieszczało, jednak w drobnym ciele tkwił silny i niezłomny duch. Kochała ptaki, potrafiła odczytać i interpretować ich zachowanie. Doceniała dobro płynące z przyrody, w otoczeniu której się wychowała. W czasie wolnym lubiła czytać książki o tematyce historycznej oraz rozwiązywać krzyżówki, a ulubionym zajęciem na „nicnierobienie” były robótki na drutach. Ruchliwa i zawsze uśmiechnięta, nie potrafiła odmawiać pomocy, choć sama bardzo jej potrzebowała.
Pani Ania w naszych wspomnieniach:
Ania Szczygieł - złoty człowiek. Cicha, skromna, szczera, nie potrafiła się gniewać. Tęsknię za Nią. Ona sprzątała na piętrze szkoły, a ja na parterze. W czasie pracy lubiłam gwizdem nucić piosenki. Prosiła mnie, żebym nie przerywała. Pozostanie w mojej pamięci jak mało kto. Krzywdy nikomu nie potrafiła zrobić. Dusza Człowiek. Mimo różnych trudów życia, z uśmiechem parła z całych sił do przodu. Kochała przyrodę, ptaki. Przez ptaki rozpoznawała pogodę. Mówiła, że Tato ją tego nauczył.
Małgorzata Biernacka
emerytowana pracownica obsługi
Była fajną, lubianą koleżanką.
Jolanta Piwko
pracownica obsługi
Skromna, uśmiechnięta, pokorna, bezpośrednia. Cieszę się, że mogłam z Nią dzielić się tym, co miałam. Dziękuję Ci, Aniu, za to, że byłaś… Spoczywaj w pokoju.
Anna Welk
pracownica kuchni
Pani Ania… Z Panią Anią nie tylko mijałam się na korytarzu w szkole, z Panią Anią często pracowałyśmy jako jedyne popołudniami. Miałyśmy czas na pogaduszki o życiu, o problemach w domu. Pani Ania rzadko narzekała, a już w ogóle nie lubiła o siebie walczyć czy prosić o coś dla siebie. Lubiła opowiadać o swojej córce Karolinie, dumna z jej osiągnięć. Cicha, nie wchodząca w konflikty, z problemami, które ukrywała pod uśmiechem i życzliwością. Gdy odeszła z pracy, wiele razy wracałam do Niej myślami…i wracać będę też teraz, tylko spokojniej.
Barbara Puczyńska- Zasadzka
wychowawczyni internatu, były dyrektor ośrodka
Panią Anię przez kilka lat spotykałam codziennie na szkolnych korytarzach. Zawsze uśmiechnięta, ciągle w ruchu, nie widziałam, żeby usiadła choć na moment. Niezwykle skromna, życzliwa ludziom, czasem rozmawiałyśmy o tym, jak sobie radzą nasze córki i mężowie. Była oddana rodzinie i bardzo dumna z córki. O wszystkich zawsze mówiła dobrze.
Anna Stopińska
dyrektor ośrodka
Ksiądz Twardowski twierdził, że „można odejść na zawsze, by stale być blisko…”
Społeczność Przystanku Łucka pamięta.
Teresa Dąbrowska
Miała drugie piękne i rzadko spotykane imię Irmina. Urodziła się w Warszawie 6 marca 1945 roku, czyli pod sam koniec II wojny światowej. Odeszła po ciężkiej chorobie 6 stycznia 2021 roku. Została pochowana na Cmentarzu Bródnowskim w Warszawie.
23 czerwca 1971 roku została absolwentką Uniwersytetu Warszawskiego, gdzie studiowała chemię. Po latach wróciła na macierzystą uczelnię, podejmując studia podyplomowe na kierunku pedagogika rewalidacyjna. Kolejny dyplom Uniwersytetu Warszawskiego uzyskała 12 czerwca 1986 roku i mogła z pełnymi kwalifikacjami kontynuować pracę z młodzieżą naszego ośrodka.
Pracę na Łuckiej rozpoczęła 1 sierpnia 1984 roku jako nauczyciel chemii i fizyki w Liceum Zawodowym oraz w Zasadniczej Szkole Zawodowej. Nie było to łatwe zadanie… Przekaz zagadnień z chemii i fizyki, do tego w języku migowym, jest wyzwaniem dla każdego nauczyciela. Tym bardziej, że oba ścisłe przedmioty są trudne, wymagające wiedzy, opanowania wzorów i zrozumienia świata przyrody, dlatego nie cieszą się sympatią uczniów. Następcy Teresy doskonale rozumieją, z jakimi trudnościami pedagogicznymi zmagała się w codziennej pracy zawodowej. Po latach spędzonych w szkole podjęła pracę w internacie, gdzie jako wychowawczyni pracowała aż do emerytury, na którą przeszła 31 sierpnia 2006 roku. Miała swój znak migowy nadany przez uczniów: „drzewo/ dąb” od nazwiska Dąbrowska.
Racjonalna, bezpośrednia, życzliwa i zakochana w książkach. Związana z naukami ścisłymi, ale nie była obojętna na kulturę dzięki swoim bliskim. Druga córka Iwona, grała w teatrze, a mąż Teresy pracował w Teatrze Narodowym. Miała swoje pasje, o których opowiadała z radością. Gdy uśmiechała się, zawsze mrużyła oczy. Należała do tych ludzi, którzy nie lubią wiele mówić o sobie, za to są dobrymi słuchaczami i powiernikami czyichś trosk.
Terenia… Jakim była człowiekiem? Najlepiej pokażą to słowa kolegów i koleżanek z grona pedagogicznego oraz byłych uczniów. Ale najpierw oddajemy głos córce Tereni:
Moja mama to nauczycielka od zawsze. Opowiadała, iż pierwsze lekcje prowadziła w wieku 10 lat, a jej pierwszą uczennicą była 5-letnia siostra cioteczna. Uwielbiała swoją pracę i podróże, zawsze powtarzała, że to, czego człowiek się nauczy i co zobaczy, tego mu nikt nie zabierze, dlatego jest to tak ważne. Wierzyła w dzieci i młodzież powtarzając, że to najważniejsze osoby ze społeczeństwa, bo od nich tylko zależy jak będzie wyglądał świat za kilkanaście lat. Przebywanie z młodymi ludźmi sprawiało jej wiele radości, bo choć sama przekazywała wiele wiedzy, w tym również tej życiowej, zawsze powtarzała, że każdy dzień pracy to nie tylko wyzwanie, ale również poznawanie, a każda godzina to często nowa historia. Moja mama kochała książki, mogła całymi godzinami czytać, chętnie o nich też opowiadała. Była najczęstszą bywalczynią bibliotek. Swoją pasję pragnęła przekazać również młodemu pokoleniu, choć jak żartowała przy internecie, Facebooku i Pudelku tradycyjna książka nie ma zbyt wiele szans. Mama bardzo lubiła swoją pracę i do końca ciepło wspominała lata pracy w Ośrodku. Dlaczego wybrała chemię?! Odpowiedź jest prosta, zawsze lubiła racjonalne podejście do życia, wszystko co można wytłumaczyć w sposób naukowy, a chemia i fizyka dokładnie mają takie podłoże. Tu wszystko można rozłożyć na czynniki pierwsze, cząsteczki, atomy i zawsze się zgadza. Niemniej jednak w tym "naukowym świecie" mama zawsze pamiętała o uczuciach, o miłości, o przyjaźni, współczuciu i szacunku do drugiego człowieka. Wybrała chemię, bo lubiła wyzwania, a wszyscy powtarzają, że to wyjątkowo trudny przedmiot. Ona go bardzo lubiła i tą miłością zaraziła Nas również. Chciała, aby uczniowie podzielali jej pasję i naprawdę chciała, aby chemii się nauczyli.
Barbara Podwysocka
córka
Teresa! Dobry, ciepły Człowiek. Spokojna, niezwykle spokojna w pomaganiu uczniom w pracy domowej... Taka „Pani korepetytorka”... Bardzo lubiłam Teresę, dawała mi spokój. Jak mogła, chętnie pomagała. Potrafiła słuchać.
Elżbieta Cichosz
emerytowana nauczycielka
Pani Teresa… Z nią miałam mały kontakt, ale była bardzo miłą kobietą. Szczerze zawsze uśmiechnięta, gdy spotykałam się z Nią w pralni.
Małgorzata Biernacka
emerytowana pracownica obsługi
Dziś jest taki piękny słoneczny dzień, pierwszy w tym nowym roku 2021. Zabrałam psa i z koleżanką Małgosią wybrałyśmy się na długi spacer. Przez wiele lat pracowałyśmy razem, dziś już jesteśmy emerytkami, dlatego często wspominamy czas spędzony na Łuckiej, naszych wychowanków, kolegów i koleżanki, tych co żyją i tych, co odeszli. Tak było i tym razem. Dziś najwięcej wspominałyśmy Terenię Dąbrowską, której pogrzeb odbył się w miniony piątek. Nie przyjaźniłyśmy się, ale lubiłam Ją. Terenia bardzo rzadko korzystała ze zwolnień lekarskich. Pamiętam, jak z niedowierzaniem opowiadała mi, że kiedy była po ciężkiej operacji i musiała być na zwolnieniu /pierwszy raz od niepamiętnych czasów/ ZUS odwołał ją ze zwolnienia. Czy się złościła o to? Nie, mówiła o tym niemal ze śmiechem. Zapamiętałam Ją, jak na prawie każdym dyżurze pomagała nie tylko swoim wychowankom z grupy, ale i tym dzieciom, które pomocy potrzebowały z fizyki, chemii i matematyki. Podziwiałam Ją za Jej cierpliwość i systematyczność. Tak jak wspominałam, nie przyjaźniłyśmy się, nie byłyśmy bardzo blisko, ale kiedy usłyszała, że moje dzieci mają trudności w nauce chemii, bezinteresownie zaproponowała pomoc. Było to krótko po śmierci mojego męża i taki miły gest ze strony koleżanki z pracy bardzo mnie wzruszył. Oczywiście moje dzieci chętnie skorzystały z wiedzy Tereski i kłopoty z chemią się skończyły, za co byliśmy Jej bardzo wdzięczni. Terenia bardzo kochała swoje córki. Często, z wielką troską o ich przyszłość, dzieliła się z nami swoimi radościami i smutkami. Bardzo lubię, kiedy jako emeryci jesteśmy zapraszani na uroczystą Wigilię do Ośrodka. Myślę, że podobnie jak ja, Tereska też lubiła te nasze spotkania. Zawsze była obecna, więc i w 2019 roku czekaliśmy na Nią. Niestety, tym razem z dużym niepokojem. Wiedzieliśmy, że wyszła z domu, ale Jej miejsce przy stole, vis a vis mojego, wciąż było puste. Wiedzieliśmy, że zmaga się z ciężką chorobą, jednak bardzo chciała tego wieczoru być z nami, w miejscu i z ludźmi, z którymi spędziła wiele lat swojego zawodowego życia. Nigdy nie zapomnę, jak Jej bliskie koleżanki, Sławka i Marysia, z dużym niepokojem i smutkiem spoglądały na drzwi wejściowe ośrodka, wychodziły na korytarz i z nadzieją czekały, że Terenia, choć spóźniona, jednak dotrze na nasze coroczne spotkanie. Tak się nie stało. Nigdy więcej nie spotkałam Tereni. Spoczywaj w pokoju, na zawsze pozostaniesz w naszych wspomnieniach, dopóki nie spotkamy się z Tobą tam, gdzie teraz Jesteś. Żegnam ze smutkiem i łzą w oku.
Maryla Zjawin „Pietrzakowa”
emerytowana wychowawczyni internatu
Bardzo milo wspominam czasy licealne, gdy uczęszczałam do szkoły i mieszkałam w internacie. Przez dwa lata pani Teresa Dąbrowska była moją wychowawczynią w internacie. Była osobą sympatyczną, miłą i opiekuńczą. Często i chętnie pomagała nam w pracach domowych. Jest mi przykro i składam kondolencje rodzinie pani Teresy Dąbrowskiej.
Iwona Giętka
absolwentka ośrodka
Gdy kończyłam wieczorne dyżury w internacie, Teresa wołała do mnie „jedziemy do domu”, „chodźmy do domu”. Gdy kolega Ją podrzucał do domu samochodem, to przeważnie zabierała mnie ze sobą. Dziękuję Ci za wieczorne powroty z pracy. Taką Teresę pamiętam. Żegnaj Tereso!
Wioleta Majewska-Gocejna
wychowawczyni internatu
Pani Teresa była moją wychowawczynią w grupie w internacie. Jak rozrabiałam, to zawsze ostrzegała, że powie kierownikowi, ale nie robiła tego. Była dobra dla mnie, mimo, że byłam łobuziarą.
Joanna Jasińska
absolwentka ośrodka
Była niesamowicie prawdomówna, bezczelnie odważna, uczciwa. Nie umiała „podlizywać się”. W pracy była skryta. Była bardzo dumna ze swoich córek. Mama Teresy była krawcową, ale Ona nie odziedziczyła po niej talentu, nie umiała szyć.
Maria Leszczyńska
emerytowana wychowawczyni internatu
Panią Teresę poznałam podczas praktyk w ośrodku, a potem blisko 20 lat temu, spotykałyśmy się na dyżurach w internacie. Kobieta o umyśle ścisłym, z uśmiechem na twarzy, chętna do pomocy, bezpośrednia w kontakcie. Nie bała się stawiania trudnych pytań i oczekiwała konkretnych odpowiedzi.
Anna Stopińska
dyrektor ośrodka
W czasie nauki w liceum zawodowym uczyłam się fizyki i chemii pod kierunkiem śp. Teresy Dąbrowskiej. Potem zetknęłam się z Nią w pracy jako nauczyciel matematyki. Jeszcze przez wiele lat zawsze miałyśmy czas na chwilkę rozmowy w internacie w ośrodku. Pani Teresa była bardzo zaskoczona, że poszłam w ślady mojej nauczycielki matematyki śp. Marii Włodarczyk. Miła, prosta i skromna osoba. Spoczywaj w pokoju!
Edyta Sapińska
absolwentka ośrodka i nauczycielka
W latach 1987-1992 śp. Teresa Dąbrowska była naszą wychowawczynią, nauczycielką fizyki i chemii. Pamiętamy panią Teresę z tamtego czasu - była cierpliwą, życzliwą i oddaną osobą. Rozumiała nasze trudności, starała się je z nami rozwiązywać, tłumaczyć i wspierać. Cierpliwie komunikowała się z nami w naszym języku. Z niedowierzaniem przyjęliśmy wiadomość, że odeszła w tym trudnym okresie. Zostanie na zawsze w naszych sercach i w pamięci. Zawsze z czułością będziemy wspominać naszą wychowawczynię.
Jacek Dobrowolski
absolwent ośrodka
Znaliśmy się z panią Teresą od początków lat 90-tych ubiegłego wieku. Uczyła nas chemii i fizyki. Była spokojną i zawsze uśmiechniętą nauczycielką. Nie lubiła stwarzać problemów. Cechowała Ją skrytość, o sobie mało mówiła, ale interesowała się samopoczuciem i perypetiami innych. Lubiła jeździć z młodzieżą na różne wycieczki po Polsce i za granicę. Znaleźliśmy jedyne zdjęcie z wycieczki do Austrii jesienią 1991 roku, które będzie naszą pamiątką po Niej.
Agata i Paweł Jasińscy
absolwenci i nauczyciele ośrodka
Teresa… Rzeczowa i konkretna, jak na nauczycielkę przedmiotów ścisłych przystało. Unikała konfliktów, choć miała swoje zdanie. Nie pytana nie wypowiadała się. Skupiona nad uczeniem niełatwych przedmiotów, chętnie pomagała uczniom w pokonaniu trudności najpierw w szkole, a potem w internacie. Nie odmawiała pomocy. Pozytywnie nastawiona do ludzi i życia, uśmiechnięta i nieprzywiązująca wagi do rzeczy nieistotnych.
Barbara Puczyńska- Zasadzka
wychowawczyni internatu i były dyrektor ośrodka
Ksiądz Twardowski twierdził, że „można odejść na zawsze, by stale być blisko…”
Społeczność Przystanku Łucka pamięta.
Mieczysław Sochacki
Urodził się 12 października 1942 roku w Mrokowie koło Żelechowa, na Mazowszu. Odszedł 7 stycznia 2021 roku po długiej i ciężkiej chorobie. Spoczął na cmentarzu w Żelechowie.
Gdy się urodził, trwała II wojna światowa, którą przeżył jako małe dziecko. Trudne dzieciństwo w trudnych latach powojennych miało wpływ na Jego późniejsze decyzje zawodowe. Był pochodzenia chłopskiego, a został nauczycielem i z tego awansu społecznego był niezwykle dumny. Zdawał sobie sprawę z tego, że nic nie przychodzi łatwo i aby coś osiągnąć, trzeba włożyć dużo wysiłku w naukę i zawsze to powtarzał swoim wychowankom: ucz się!
Skończył I Studium Nauczycielskie Zaoczne im. N. K. Krupskiej w Warszawie, gdzie studiował matematykę. Egzamin dyplomowy złożył 27 lipca 1967 roku. Po wielu latach podjął dalszą naukę. W 1985 roku zdał egzaminy i otrzymał zaliczenia przewidziane programem studiów magisterskich w zakresie pedagogiki specjalnej o specjalności rewalidacja upośledzonych umysłowo w Wyższej Szkole Pedagogiki Specjalnej im. Marii Grzegorzewskiej w Warszawie. Kolejnym etapem doskonalenia zawodowego było ukończenie w 1993 roku kursu kwalifikacyjnego w zakresie surdopedagogiki w Ośrodku Doskonalenia Nauczycieli.
Pracę w ośrodku podjął 1 sierpnia 1981 roku jako kierownik internatu i trwał na tym stanowisku aż do przejścia na emeryturę 19 grudnia 2002 roku.
Wielokrotnie był nagradzany za pracę na rzecz naszej społeczności, o czym świadczą nagrody dyrektora ośrodka przyznane w latach: 1984, 1985, 1986, 1988, 1989, 1990, 1991, 1992, 1993, 1995, 1996 i w 1998. Ponadto w 1988 roku otrzymał nagrodę Kuratora Oświaty.
Niespokojna dusza o wielkim sercu, zawsze na pierwszym miejscu stawiał dobro wychowanków. Nie był typem dyplomaty, nie lubił niuansów i zawsze sprawy stawiał głośno i dobitnie, niejednokrotnie „waląc po oczach”, co niekiedy prowadziło do nieporozumień z współpracownikami. Pod swoje skrzydła zawsze brał młodych wychowawców, stawiających pierwsze kroki w pedagogice. Miał specyficzne poczucie humoru i przywiązywał ogromna wagę do punktualności. Uwielbiał szachy i krzyżówki i… swój samochód „malucha”. Niezwykle rodzinny, bardzo kochał żonę i synów. Ze wspomnień wyłania się obraz człowieka surowego, który w mig potrafił rozbroić łobuzerskim uśmiechem i iskrami w oczach. Jego znak migowy to „Rosja” od rumianej twarzy, wybuchowego charakteru i dobrego serca. Miał bardzo bogatą osobowość, której nie da się ubrać w kilku słowach.
Pan Mieczysław w naszych wspomnieniach:
Mieczysław Sochacki, a potem Mietek… Zaczynałam swoją przygodę z ośrodkiem w internacie, właśnie po kierownictwem pana Mieczysława Sochackiego. Potem, już z Mietkiem, kierowaliśmy pracami w ośrodku. Niejednokrotnie różniliśmy się w poglądach na różne sprawy, ale zawsze przyświecał nam jeden cel - dobro młodzieży. Mietek szczególnie był uwrażliwiony na krzywdę, dbał o to, by sprawiedliwie ocenić daną sytuację wychowawczą. Umiał dochodzić prawdy. Nie bał się rozwiązywania sytuacji konfliktowych. Czasami szorstki w obyciu, ale z miękkim sercem. Rozmawiał z młodzieżą, uczestniczył w spotkaniach i konfrontacjach. Gdy był zły, widać to było od razu, ale częściej przechadzał się po internacie z uśmiechem na twarzy, szczególnie, gdy zapowiadała się partyjka szachów. Zawsze zaangażowany w życie ośrodka, aż do feralnej wigilii, gdy pierwszy raz nie było Go z nami… To puste miejsce przy stole pozostanie, ale we wspomnieniach pustki nie zostawiłeś Mietku.
Barbara Puczyńska- Zasadzka
wychowawczyni internatu i były dyrektor ośrodka
Jedno co odcisnęło mi się w pamięci o Panu Kierowniku - to raczej despota, ale spokojny, o gołębim sercu... Duży „krzykacz”, ale jak już się wykrzyczał, to miał czasem łzy w oczach... Szczególnie, gdy chodziło o uczniów. Ja często się z Nim sprzeczałam, bo nie zawsze podobały mi się Jego pomysły, ale zachowałam Go w pamięci jako ciepłego Człowieka... Bezsprzecznie - bardzo kochał naszych uczniów!
Elżbieta Cichosz
emerytowana nauczycielka
Mieczysław Sochacki przez kilka lat był moim kierownikiem. Surowy, szorstki zawodowo, ale w sprawach osobistych zwyczajnie ludzki, dobry człowiek. Mogłam liczyć na wsparcie.
Małgorzata Biernacka
emerytowana pracownica obsługi
Pewnego dnia odbierając połączenie telefoniczne nie spodziewałam się kolejnej, smutnej wiadomości. Głos mojej Przyjaciółki, Basi, prawie zawsze brzmi pogodnie. Nie tym razem. Przekazała wiadomość o kolejnym pożegnaniu na zawsze - naszego wieloletniego kierownika internatu, pana Mieczysława Sochackiego. Nie widzieliśmy się wiele lat, ale to nic nie znaczyło. Stanął mi przed oczyma jak żywy. Pan Mietek, Mieciu, Sochacki - tak o nim mówiliśmy. W granatowym sweterku, z teczuszką, pędził po schodach do swojego gabinetu, po drodze opowiadając, że nie zdążył umyć rąk, bo naprawiał swojego „Malucha”, a nie chciał spóźnić się do roboty. No i nigdy się nie spóźniał. Jaki był? Chwilami groźny i niedostępny. Tak, tak, tylko chwilami przybierał taką pozę. W rzeczywistości miał ogromne dobre serce, duże poczucie humoru i nigdy nie omijał okazji do rozwiązywania krzyżówek. Jako szef internatu i kuchni nie miał łatwej pracy. Musiał ogarnąć i dyscyplinować całe to nasze pedagogiczne towarzystwo, dbać o zaopatrzenie kuchni i pilnować, aby posiłki nam wszystkim smakowały. Prócz stanowiska kierowniczego był również wychowawcą starszej grupy chłopców. Dziś, po latach, z uśmiechem wspominam nasze utarczki słowne odnośnie metod wychowawczych. Być może w relacjach kierownik - pracownik pozwalałam sobie na więcej niż inni mieliby odwagę, ale robiłam to w dobrej wierze i zawsze z myślą o moich podopiecznych z zachowaniem szacunku do zwierzchnika. Czy bałam się pana Miecia? Nie. Nie wiem, czy słusznie, nigdy Go o to nie pytałam, ale odnosiłam wrażenie, że mnie po prostu lubił, ufał i w rezultacie zawsze dochodziliśmy do porozumienia. Na wiele spraw mieliśmy inne poglądy, ale niekiedy wiedziałam, że nie ma sensu upierać się przy swoim. W rezultacie i tak robiłam co zaplanowałam, przy Jego końcowej aprobacie. Ujmowało mnie w Nim to, że był takim bardzo rodzinnym Człowiekiem. Bardzo często opowiadał o swoich synach, żonie. Nie musiał mówić, że kocha ich nad życie. Ton jego głosu, rozbłyszczone, wesołe oczy mówiły wszystko. Nie lubiłam, kiedy zbliżał się listopad. Pan kierownik skrupulatnie rozdzielał zadania na czas zbliżającej się ośrodkowej Wigilii. Był to czas ogromnego wysiłku nie tylko nas, jako wychowawców, ale i naszych podopiecznych. Wszystko musiało być dopięte na ostatni guzik i tak też było. Pewnego roku nasz Miecio nie czuł się dobrze i tak naprawdę powinien kurować się w domu. Ale nie mógł pozwolić sobie, aby nie dopilnować wszystkiego do końca. Udana Wigilia była ważniejsza niż Jego złe samopoczucie. Przemierzał schody i długi korytarz, jakby nigdy nic. Zabrakło kilku serwetek, po które poszedł. Kiedy wszystko było prawie gotowe oprócz tych nieszczęsnych kilku serwetek, ktoś wpadł do sali z przerażającym krzykiem „karetka zabiera kierownika, ma zawał". I była to ta pierwsza smutna wigilia, którą zapamiętałam tak dokładnie, jak tą drugą, kiedy Terenia Dąbrowska nie dojechała do nas. Spoczywajcie oboje w pokoju, na zawsze pozostaniecie w naszych wspomnieniach, dopóki nie spotkamy się z Wami tam, gdzie teraz jesteście.
Maria Zjawin „Pietrzakowa”
emerytowana wychowawczyni internatu
Z panem Sochackim lubiliśmy się i mieliśmy wspólną pasję: szachy. Jak miałam odrabianie lekcji w internacie, to czasami wołał mnie do gry, bo byłam w tym dobra. Miał poczucie humoru i gdy przegrywał, zawsze żartował, że go oszukiwałam. W czasie gry Jego wychowankowie hałasowali, a kierownik był głuchy i skupiony, żeby mnie pokonać w grze. Był fajnym kierownikiem dla mnie i dobrze Go wspominam.
Joanna Jasińska
absolwentka ośrodka
Pamiętam Wigilię w ośrodku w 2002 roku, na którą był zaproszony kierownik internatu Mieczysław Sochacki, będący wtedy na emeryturze. Gdy składaliśmy życzenia dzieląc się opłatkiem, poczułam klepanie w ramię. Myślałam wtedy, że to któryś z wychowanków i chciałam zwrócić uwagę za niestosowne zachowanie. Okazało się, że był to kierownik internatu. Jak się później okazało, było to nasze ostatnie wigilijne spotkanie… Panie Mieczysławie, spoczywaj w pokoju!
Wioleta Majewska-Gocejna
wychowawczyni internatu
Był naszym kierownikiem internatu i szefem w jednej osobie... Mile Go wspominamy - jako wychowankowie internatu pod Jego rządami jak i późniejsi pracownicy ośrodka. Był człowiekiem pogodnym, wesołym, ze specyficznym poczuciem humoru, ale o surowym spojrzeniu. Z nim można było kłócić się o wszystko i o nic, jednocześnie się śmiać. Jako wychowankowie wspominamy Go ciepło. Był surowy i wymagający, ale jednocześnie starał się, aby niczego nie brakowało wychowankom internatu. Był również naszym pierwszym szefem internatu, u którego zdobywaliśmy pierwsze szlify jako wychowawcy i nauczyciele młodzieży niesłyszącej. Z wielkim smutkiem przyjęliśmy informację o Jego śmierci. Niech spoczywa w pokoju...
Agata i Paweł Jasińscy
absolwenci i nauczyciele ośrodka
Kierownika internatu poznałam podczas nauki w liceum zawodowym w latach 1987-1992. Pan kierownik pozwalał mi czasem na nocowanie w internacie podczas wyjazdów i powrotów z wycieczek i zawodów matematycznych. Pamiętam też, że kierownik bardzo lubił grać w szachy z wychowankami w sali koło portierni szkolnej. Gdy w 1997 roku zostałam przyjęta do pracy jako wychowawca grupy internackiej, kierownik tłumaczył mi, jak wygląda praca wychowawcy. Pamiętam, gdy w 2001 roku przyszłam na wigilię w ośrodku, nagle dostałam smutną wiadomość, że kierownik miał zawał. To była ostatnia wigilia bez kierownika internatu. Pamiętam Go jako pogodnego człowieka, który zawsze podchodził do swoich obowiązków w sposób pozytywny. Składam najgłębsze wyrazy współczucia rodzinie pana Mieczysława. Dziękuję, że mogłam Pana spotkać na swojej drodze zawodowej.
Edyta Sapińska
absolwentka i nauczycielka ośrodka
Ze słów współpracowników, absolwentów wyłania się obraz kierownika internatu z charakterem, oddanego pracy i młodzieży, z dowcipem, ale jasno stawiającego granice. Nie dane mi było spotkać Pana Mieczysława, ale pamięć o nim żyje w opowieściach z życia ośrodka.
Anna Stopińska
dyrektor ośrodka
Ksiądz Twardowski twierdził, że „można odejść na zawsze, by stale być blisko…”
Społeczność Przystanku Łucka pamięta.